Miniony weekend zapowiadał się pod znakiem zapytania. Moja własna, prywatna Lepsza Połówka
spodziewała się, co miesięcznej wizyty cioci z Ameryki, która uniemożliwiała
nam spontaniczne harce. To już napawało mnie niechęcią. Do całego tego głupiego
upału i rubasznych kąpieli w publicznych przybytkach też.
Ale nie taki diabeł straszny. Jakoś amerykańska ciotka nie
była taka upierdliwa jak zawsze. A i kolejne zdarzenie przyczyniło się do
szybkiego zwrotu i wartkiej akcji. Wypad
nad wodę nie wchodził w grę, gdyż ciotka była łaskawa, ale jednak była. Szwagrowe
latorośle zjawiły się na teściowiźnie jak grom z jasnego nieba, więc nici z
ciszy, spokoju i sobotniej laby.
A człowiek spracowany po ciężkiej robocie w
kamieniołomach gdzie w stołówce jedzie zapoconymi klapkami…
Lepsza Połówka,
uświadomiła mi, że dawno nie byłyśmy w Częstochowie, więc czemu nie. Wsiadłyśmy
w samochód i wiooooo! Pognałyśmy 83 kucami mechanicznymi. Z arbuzem w pojemniczku! W końcu aktywny
wypoczynek jest najefektywniejszym wypoczynkiem. Ponieważ Lepsza Połówka ma sporą
wyobraźnię, oj czasem jej zazdroszczę, w drodze uznała, ze do Krakowa jest już
nie daleko, a z Krakowa do Zakopanego jeszcze bliżej! Stanęłyśmy w miejscowym markiecie,
nabywając bułki i padlinkę. Uszykowałam spontanicznie kanapeczki, które
robiły za obiad i kolację. Swoją drogą, ekonomiczne menu! I tak zmieniłyśmy azymut
na górę Żar, gdzie Lepsza Połówka była na wyciecze szkolnej, jako niewinne
jeszcze wtedy dziewczęcie. Po drodze mijałyśmy maluteńką rzeczkę o urokliwej
nazwie: ULGA MACOCHOY! Ale ktoś miał wygar nazywając ją. I nasuwa się pytanie,
co z Macochą właściwą?? Jakie udręki ją nachodziły??
Widok z góry był przepiękny. Na pewno za sprawą jeziórek, które przyciągały
wzrok i nawoływały niczym syreny marynarzy: chodź do mnie, wskocz, jestem taką
miłą wodą, schłodzę cię i dam Ci rozkosz. No niestety, rozkoszy nie było. Ale
miło było na nie popatrzeć. O i kolejką dostałyśmy się na samą górę! Lubimy
kolejki! To było doznanie, które pobudziło
nasze zmysły. Zwłaszcza węchowe. W porze letniej, bowiem, trendy jest taki
zapach. Mówię na niego El Lujjo. Nie wiem tylko, którego kreatora mody.. bo 80%
gachów go używa.
|
Zdjęcie pożyczone |
|
W drodze powrotnej, bez większych sensacji. Za to w dzień,
który dekalog opisuje, jako ten, który się powinno święcić udałyśmy się na
publiczne kąpielisko. Kupa wieśniaków umysłowych, piwożłopów, seniorów i
matkoojców z udrękami, zwanymi ich dziećmi robiło sztuczny tłok, hałas i harmider.
Oj tak, dzieci to my nie lubimy. Jakoś nie możemy się przełamać. Ale to inna historyja.
Było porno i duszno.
Jednocześnie.
Strasznie.
Zaś wieczorkiem, kiedy mogłybyśmy sobie zaparzyć potencjalnego
Earl grey-a, tym razem ja wykazałam się niebanalnością. Nasze spocone ciała powoli
zaczęły przyciągać wszelkie robactwo latające, pełzające i biegające.
Zabrałyśmy ręczniczki, tylko ręczniczki i szybciusieńko pojechałyśmy na
publiczne kąpielisko,
a co! Nic tak nie nakręca do życia, jak chłodna kąpiel w
upalny dzień! Wieczorna kąpiel! Szkoda, że po niej, trzeba było dokonać ablucji
właściwych w domowym zaciszu, a nie wbiec od razu do łóżeczka…